Byl akurat pierwszy dzien wiosny tego roku. Zegary wskazywaly dziesiec minut na dziesiata. Na warszawski dworzec wtaczal sie pociag Inter City relacji Krakow - Warszawa nazwany (nomen omen) Krakus. Byl prawie pelny. Wsrod wysiadajacych osob dalo sie zauwazyc pewnego czlowieka. Tak na oko mial na pewno ponizej tzrydziestki. Byl wysoki, ubrany w czarna skurzana kurtke z kapturem, szare spodnie i ciezkie buty - trapery. W reku niosl czarna aktowke. Szybkim krokiem opuscil bydynek dworca. Po jakims czasie dostrzezono go w okolicy ulicy Lipskiej. Jeszcze pozniej pewna parka widziala go, jak przekazywal osiem grubych zeszytow pewnej osobie. - Obowiazek spelniony - mruknal do siebie i spojrzal na zegarek - no tak, mam jeszcze sporo czasu... Ukryl sie w zaulku, jakich pelno w tej okolicy, otworzyl aktowke i wyjal z niej zestaw 'Maly Kwak'. Szybko narzucil na siebie kamizelke wrzosowego koloru, umocowal wypolerowane do polysku mosiezne nagolenniki, do plecow przytroczyl topor, a wreke wzial lekka skladana flinte. - Malo. - sttwierzdzil - No, musi wystarczyc na poczatek. Do roboty! Jednym susem wyskoczyl na przystanek tramwajowy przy rondzie. Niemal natychmiast nawinelo mu sie pod celownik kilku kanarow wysiadajacych z tramwaju. Jego brawurowa i zakonczona (a jakze) pelnym sukcesem akcja zostala powitana ogluszajacym piskiem radosci grupy dziewczat, ktore dzien wagarowicza postanowily spedzic objezdzajac Warszawe dookola tramwajami na gape i wlasnie napotkaly pewne trudnosci... Uszczesliwione podlotki obdarzyly tajemniczego wybawce uszczesliwionymi a zarazem nieco uwodzicielskimi spojrzeniami liczac byc moze na wiecej, niz jedynie likwidacja kanarow. Zawiodly sie jednak srodze. Na palcu prawej reki dzielnego wojennika polyskiwala bowiem zlota obraczka swiadczaca wymownie, ze w tej dziedzinie ow czlek ma stale i sprecyzowane pole dzialania. Tymczasem nasz bohater (nie wahajmy sie go tak nazwac) cwiczyl celnosc odstrzeliwujac przechodzacym akurat palaczom koncowki petow. Po chwili jednak przyszla pora na powazniejsze wyzwanie. Warszawiacy - narod goscinny - wyszli z zalozenia, ze gosciowi nalezy przygotowac wszelkie mozliwe wygody i nawet odgadywac jego zachcianki. Pojawilo sie wiec nagle kilka oddzialow policji, brygada antyterrorystyczna, smiglowce, czolgi, perszingi i inne tego typu atrakcje. Na to tylko czekal dzielny Kwakowicz. Pozorujac wycofywanie sie (w istocie poruszal sie w strone Srodmiescia) zdobywal coraz nowe bronie zarzucajac przeciwnikow oginstym gradem kul, gwozdiz granatow i rakiet, a co powolniejszych przypiekajac w piety z grilla. Nic wiec dziwnego, ze sciagano przeciw niemu coraz wiecej posilkow. Przybylo nawet kilku protestyjacych stoczniowcow, zdziwionych, gdzie podzialy sie towarzyszace im dotad stale oddzialy. W pewnym momencie sprawa wydawala sie przesadzona: policji (wspomaganej juz przez Jednostki Nadwislanskie WP) udalo sie osaczyc smialka na dachu hotelu Mariott. Ten jednak skoczyl, strzelil sobie z rakietnicy pod nogi i plynnym ruchem zniknal w jednym z okien pobliskiego Palacu Kultury i Nauki imienia Jozefa Stalina. Palac wytrzymal. Nie mozna bylo tego jednak powiedziec o nerwach decydentow prowadzacych akcje. Rozlegly sie rozpaczliwe wolania przez megafony, radio, telewizje, nawet ulotki! - RooS! RooooS!!! Gdzie jestes?! Ratuuuuj!!! I wtedy nagle rozlegl sie spokojny, pelen dostojenstwa glos: - Spokojnie! Jestem na zajeciach. Koncze dopiero o 13.30, do tego czasu musice sobie dac rade beze mnie. Blady strach padl na decydentow. Niepotrzebnie, jak sie okazalo. Niepotrzebnie tez niepokoili oni w panice wielkiego RooSa. Strzaly nagle ustaly, przeciwnik zniknal... A o 13.00 odjechal z Warszawy w kierunku grodu Kraka ekspres 'Wyspianski'. Tam to, w wagonie numer 7, na miejscu 105 siedzial sobie spokojnie mlodzieniec w czarnej skorzanej kurtce. Tylko dym snujacy sie z czarnej aktowki (lufa karabinka jeszcze nie ostygla) swiadczyl o tym, ze delegacja do Warszawy przyniosla mu wiele milych wrazen.