Od wczesnego ranka w Wielka Sobote we Wroclawiu panowal dziwny ruch. Co chwile mozna bylo dostrzec przemykajace postacie, wyraznie kogos wypatrujace. Niejeden ministrant idacy za poswiecajacym pokarmy ksiedzem ukrywal w kropidle cos, co wygladalo jak wielki topor. Szczegolnie nasilony ruch dawal sie wyczuc w okloicach wroclawskiego dworca PKP. Wszyscy przyjezdni (szczegolnie ci w skorzanych kurtkach) byli pilnie obserwowani. Najgorzej jednak mieli ci, ktorzy tego dnia wlozyli na siebie kurtki w kolorze wrzosowym. Niejeden z nich slyszal nagle za soba wrzask "Krzycz w glos rwac wrzos!!!", po czym budzil sie z toporem w glowie, odkrywajac z przerazeniem, ze lekarz, ktory sie nim wlasnie zajmuje to combat medic... Sztab akcji miescil sie przy ulicy Purkyniego pod numerem 11. Sciany glownego pomieszczenia byly oblozone monitorami pokazujacymi rozne zakatki Wroclawia. Dalo sie je tez przelaczyc tak, aby znajdujacy sie w srodku widz mial wrazenie, jakby znajdowal sie wlasnie w centrum akcji. Coz - virtual reality byla w tym miejscu tradycja! W tymze pomieszczeniu nad mapa miasta siedzieli glowni organizatorzy oblawy: CioneK, Martin i Darek. To do nich naplywaly coraz to nowe alarmy. Niestety jak dotad wszystkie byly falszywe. Bylo juz pare minut po zmierzchu, gdy do Zernik Wroclawskich wjechala kawalkada trzech samochodow na nowosadeckich i krakowskich numerach rejestracyjnych. Pojazdy zatrzymaly sie przed jednym z domow. Z popielatego Voyagera wysiadla po chwili dziewczyna przecudnej pieknosci. Falujace geste wlosy opadaly na jej ramiona, czarujacy usmiech jakby rozjasnial wszystko dookola, zas delikatne okulary lagodnie podkreslaly subtelnosc jej regularnych rysow. Nic dziwnego ze wszystkie spojrzenia skierowaly sie ku niej i niemal nikt nie dostrzegl idacego za nia mlodzienca w dzinsach i czarnej skorzanej kurtce niosacego wypchany plecak. Niebawem wszyscy znikneli w domu, lecz na bardzo wielu drzewach oraz co niektorych jamach, a takze pod krzakami dlugo jeszcze slychac bylo teskne westchnienia rozstawionych tam obserwatorow wroclawskiego kwakklanu. Czas mijal szybko. Godzina druga w nocy nagle i niepostrzezenie zmienila sie w trzecia, jakby ktos ukradl jej wszystkie minuty. W sztabie panowala konsternacja. - Nabral nas - rzucil ktos - nie przyjechal wcale. - Cos mi mowi, ze on jest blisko - odpowiedzial CioneK. Musimy byc czujni! - Padniemy, czuwajac bez przerwy! - Spijmy na zmiane - zaproponowal Martin. Tak tez zrobiono. Czas plynal dalej. Nagle w tunelu prowadzacym na podest zadudnily kroki. Ktos biegl wrzeszczac ile sil w plucach: - Aaaaaaaaa! Wszyscy zerwali sie z miejsc. Martin spojrzal na zegarek: byla osiemnasta. I wtedy do kwatery glownej wbiegl jeden z mlodszych kwakowiczow wolajac: - Aaaaaaaaaaa!!! - Spokojnie! - zawolal Darek doskakujac do gonca - Siadaj i opowiedz, co sie stalo. Na te propozycje przybysz wyrwal sie gwaltownie Darkowi, zaczal biegac w kolko i wykrzykiwac: - Aaaaaaaaaaaaaaa!!!!! - Patrzcie! - zawolal nagle CioneK. Popatrzyli. W tylek delikwenta wbity byl N.I.N. - dziewieciocalowy gwozdz. Szybko zlapano mlodzika i wyciagnieto mu ow przedmiot z posladka. Goniec przykucnal i zaczal dezynfekowac zranione miejsce, tymczasem sztabowcy odczytywali inkrustacje na gwozdziu: "Przesylam wam moj obecny adres. Przybywajcie! PS. Mam nadzieje ze moj list dojdzie." - Doszedlem - jeknal mimowolny doreczyciel. - Alarm bojowy!!! - ryknal Martin - W droge! Wszyscy ruszyli we wskazanym kierunku: czym kto mogl - samochodami, autobusami, na rowerach, deskorolkach i wrotkach, widziano nawet graczy skaczacych na rakietach. Oni jednak nie dotarli na miejsce. Bylo chyba ciut za daleko, jak dla nich. Tymczasem w miejscu pobytu tego tak poszukiwanego czleka odbywalo sie weselisko. Silna grupa Wroclawian szybko znalazla wlasciwe miejsce: byl to budynek nad ktorego dachem rozblyskaly co chwile wystrzeliwane na wiwat rakiety. Niestety, gdy grupa bojowa dotarla na miejsce, wszystko sie uspokoilo. Sztabowcy biorac ze soba pare osob jako obstawe weszli do srodka. A w srodku - jak to na weselu: tance, spiewy, picie, jedzenie... Na srodku parkietu wirowala mloda para. Kilka innych par tanczylo obok. - Tyyyy, popatrz! - szepnal Martin do Darka wskazujac mu styliskiem topora mloda kobiete w sukni o nieokreslonym kolorze. - Jejku, ja myslalem, ze takie to spotyka sie tylko na filmach... Jeszcze kilka chwil trwaly zachwyty. Niestety osoba bedaca przedmiotem tych westchnien i spojrzen byla niewatpliwie zajeta. Tanczyla z jakims elegantem w szarym dwurzedowym garniturze, i lsniaco bialej koszuli z zawiazana na niej karmazynowa muszka. - Ej, a to kto? - Mruknal CioneK - Skads go znam... Szybkim ruchem wyciagnal z kieszeni pomietoszony wydruk. Byl na nim zgrany z internetu obrazek przedstawiajacy goscia w lsniacej szacie wychylajacego sie spoza chmur. Podobienstwo bylo uderzajace, nie moglo byc mowy o pomylce. - To ON! - Rzekl CioneK - Chodzcie! - Ten facet?! - Martin nie mogl uwierzyc. - Tak, porownaj z fotka. Wzrost tez sie zgadza. - Faktycznie... Nowo przybyli podeszli do pary, ktora tymczasem szla juz do swojego stolika. Charakterystyczny ubior oraz specyficzne wyposazenie nowych gosci nie mogly budzic najmniejszych watpliwosci co do tego, kim sa. Typ z karmazynowa muszka szepnal kilka slow swojej towarzyszce. Ta spojrzala na niego wzrokiem mowiacym "Ech, ze ci sie chce w to bawic...", ale nic nie odrzekla. Wroclawianie byli juz blisko. - Witam serdecznie. Cieszy mnie ze jestescie - powiedzial elegant - Pozwolcie, ze przedstawie wam moja zone. - A gdy z nia sie przywitali dodal - Mysle, ze powinnismy uczcic mloda pare kilkoma ekstra pokazami! - Jasne! - zawolali. Wojennicy wybiegli na dwor, a za nimi wylegli goscie weselni, chcac ogladac tak niecodzienne widowisko. Uplynela jeszcze chwila i przed dom weselny wybiegl jeszcze jeden czlek, za ktorego jedyny opis niech wystarczy, ze mial mosiezne nagolenniki i wrzosowa kamizelke. Rozpoczely sie pokazy w kilku grupach. Pierwsza z nich demonstrowala skoki rakietowe sluzac jednoczesnie za cel drugiej grupie, ktora cwiczyla strzelanie do rzutkow. Trzecia zas grupa toczyla pokazowe walki. Goscie i nowozency byli zachwyceni. W walkach szczegolnie wyroznil sie (jakzeby moglo byc inaczej?!) nasz bohater. Jednak nagle stala sie rzecz straszna. Wystrzelona podstepnie z tylu rakieta z potworna sila walnela go w bark i odrzucila na parkan, ktory zatrzeszczal zlowieszczo. Wrzosowy wojak nie stracil w tej jakze krytycznej dla niego chwili zimnej krwi: zwinnie odskoczyl na bok, przeturlal sie i rozejrzal wokol szukajac zamachowca. A gdy go juz namierzyl, zaintonowal tradycyjna piesn bojowa: "Krakowiaczek ci ja krakowskiej natury - kto mi wejdzie w droge, ja na niego z gory!". I rzeczywiscie! Momentalnie wypuscil hak zaczepiajac go o wiszacy nad domem obloczek (zdarzaja sie czasami takie cuda!) i zaczal zasypywac draba gradem granatow. Zabawa byla przednia i trwala dlugo. Ale nadeszla w koncu godzina jedenasta w nocy - pora na oczepiny i wreczanie mlodej parze perzentow. - Do licha - powiedzial CioneK - przyszlismy tu jak te durnie bez prezentu! Musimy cos wykombinowac. Po krotkiej naradzie delegacja wroclawskich Kwakowcow ustawila sie w kolejce do skladania zyczen. Gdy nadeszla ich pora, czesc z nich gratulowala panu mlodemu wspanialej zony (zupelnie slusznie), zas czesc z CionKiem na czele podeszla do panny mlodej. - Droga Ewo - zagail wyzej wymieniony - przyjmij od nas ten skromny prezent - i wreczyl swiezo upieczonej mezatce dlugi i bardzo ciezki pakunek. Mloda malzonka wierna swojemu imieniu byla osoba ciekawa. Szybko wiec zajrzala do srodka. - Ojej! - zawolala - Dziekuje wam, robaczki kochane! - I wyciagnela z paczki blyszczaca czterolufowa giwere. Ujela ja w swe dlonie niemal bez wysilku (byla bowiem wzrostu bardzo slusznego i krzepy solidnej) i puscila ja w ruch! Opowiedziec sie nie da, ile unikow dzielni gracze wykonali pod wprawnym jej ostrzalem. Nikt jednak nie odpowiedzial ogniem, bo i jak strzelac do panny mlodej? - Sluchajcie, malenstawa! Jak to sie wylacza? - Zawolala po jakims czasie Ewa przekrzykujac jazgot gwermaszyny. - Samo przestanie, jak sie gwozdzie skoncza! - odkrzyknal Darek. Trwalo to jednakze jeszcze dluzsza chwile, gdyz szczodrzy Wroclawianie obdarzyli swoja krajanke sporym zapasem amunicji... Zabawa trawala do bialego rana. A nieco pozniej, po krotkim snie, sprawca calego tego zamieszania wyruszyl wdroge powrotna. Na pozegnanie obrzucil raz jeszcze spojrzeniem okolice. Mimo ze byl to Lany Poniedzialek, niewiele osob zajmowalo sie oblewaniem bliznich woda. Wiekszosc ludzi spala jeszcze po hucznym weselisku, ci zas co juz wstali reperowali dziury w plotach i scianach pozostale po rakietach oraz zasypywali leje od granatow. Zauwazyl tez nasz bohater jakichs ludzi odlewajacych olowianych zolnierzykow (bo nie wiadomo skad pojawilo sie w okolicy sporo olowiu). W polu jego widzenia pojawili sie tez zbieracze zlomu obarczeni nareczami dlugich gwozdzi. Bohater usmiechnal sie do siebie i przymknal oczy. Wiedzial - i dumny byl z tego - ze jego pobyt na dlugo pozostanie w pamieci mieszkancow.