YoonioR's Quake Page






Stories


Main Page | News | Mirrors | QuakeToys | Console | Servers
Players | Links | Help! | FAQ | Screenshots | Stories | Credits


saBOTaż.
Chris




Q sign

Uczę się jeść łyżeczką. Może to dziwne ale tak właśnie jest. Ohydny różowy kleik ścieka mi po brodzie, brudzi kaftan i całą powierzchnię stołu. Nie dość, że nie smakuje to jeszcze śmierdzi i plami. Ręka trzęsie się niemiłosiernie, rozlewam więcej niż połowę - ale to i tak duży postęp. Jeszcze kilka dni temu żarcie dostarczali mi kroplówką. Byłem rośliną. I chyba wciąż jestem. Nie umiem nawet chodzić. Potrafię jedynie doczołgać się do krzesła i usiąść przy stole kiedy wnoszą jedzenie. Co z tego! Odkąd pielęgniarka przestała mnie karmić i tak żarcie trafia wszędzie tylko nie do ust. A jeść się chce - i to coraz bardziej. Najchętniej zjadłbym porządny hodowlany stek. Nie jakieś syntetyczne, galaretowate gówno, ale porządny kawał mięcha - taki prosto z kadzi. Po raz kolejny sięgnąłem łyżką do talerza i ... po raz kolejny różowy placek zabarwił podłogę. Cholera! Dlaczego nie pozwalają jeść prosto z talerza? Jeszcze dwa dni temu mogłem to robić. Mogłem nawet zwalić wszystko na podłogę i jeść z posadzki nie wdrapując się na krzesło. Ale nie... Powiedzieli, że muszę się uczyć. Że szybciej wrócę. Nie wiem co to znaczy, ale widocznie chcą żebym jadł łyżką. Jak będę jadł łyżką to szybciej wrócę... do normy - tak powiedzieli. No więc jem - przynajmniej próbuję. Tyle, że mi jakoś nie idzie.

To cud że żyję. Tak mówią i chyba zaczynam im wierzyć. Teraz kiedy pomału przypominam sobie kim byłem i co zrobiliśmy zaczynam rozumieć, że mieliśmy szczęście. To znaczy ja miałem... bo Szuracz i Wu... no wiecie...

Kiedy mnie znaleźli nie miałem połowy czaszki. Dostałem tak mocny sygnał, że chip nie wytrzymał. Normalnie go rozwaliło - razem z gniazdem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to że był skompresowany. Nie chip - sygnał. Był tak cholernie skumulowany, że przeszedł wszystkie zabezpieczenia. Walnął na samym końcu. W zasadzie to już w mojej głowie. Nie ma co - mocno oberwałem. Mówili, że mózg miałem prawie na wierzchu - wszystko ropiało i wdało się zakażenie. "Stary... Wyglądałeś tak jakby ci ktoś urwał łeb i narobił w szyję" Tak powiedział jeden co mnie wczoraj ubierał. Podobno chodziły po mnie muchy. Gdyby nie skrzepy krwi, wyżarłyby mnie od środka a ja nawet bym nic nie poczuł. Formalnie nie istniałem. Układ nerwowy miałem w strzępach. Tonąłem w fekaliach i rzygowinach. Śmierdziałem, byłem prawie martwy, ale miałem farta. Znaleźli mnie. I przez pół roku składali do kupy. Dlatego teraz siedzę przy stole i uczę się jeść. Może nawet będę chodził i mówił. A może nie...

Zresztą czy to ważne. W końcu jestem trawlerem. Złapali mnie, nie? Mają mnie jak na patelni i tak czy siak wyląduję w pudle. Za ten numer... to pewnie jakieś 20 lat. Zwykły hacker dostałby góra 10. Ale ja to co innego. Kolesi z chipami tępi się bezlitośnie. Bo jesteśmy szybsi i lepsi. Jesteśmy elitą hackerów i... jesteśmy groźni.

20 lat! Równie dobrze mogę nie mówić, nie chodzić, nie żyć - na jedno wychodzi. Dobrze, że zaczynam już łapać co jest grane. Przypominam sobie. Zaczynam kumać dlaczego im tak na mnie zależy. Gdyby wiedzieli, że to kojarzę, bez względu na wszystko zrobiliby mi pranie mózgu. Po tym co już przeszedłem zostałaby ze mnie zwykła wymięta ściera. A tak: poudaję troszeczkę, poświruję... starać się nie muszę - wczoraj naprawdę miałem drgawki i naprawdę nieświadomie zlałem się w łóżko.

Nie ruszą mnie prędko. Boją się, że rozwalą mi te resztki szarych, które mam pod kopułą. To stąd te witaminki, odżywcze kleiki, żadnych narkotyków (no, najwyżej środki przeciwbólowe) i te wszystkie pierdoły: obrazki, zabawki... Nie uwierzycie - dali mi nawet kredki żebym rysował. Ale ja ich przerobię. Jak tylko dojdę do siebie zwieję stąd. Po prostu któregoś dnia na spacerze wstanę z wózka, palnę pielęgniarkę między oczy i przeskoczę ogrodzenie. A co? Niech nie myślą, że już po mnie. Z tym co teraz wiem wykręcę jeszcze niejeden dobry numer. Tylko muszę nabrać sił. Wrócić jak to oni mówią... Dlatego uczę się jeść łyżeczką.

Q sign Q sign

- Jak się pan dzisiaj czuje?

Pokiwałem głową. Jak jest rzeczywiście taki mądry na jakiego wygląda, to zrozumie. Przyglądał mi się badawczym wzrokiem i marszczył krzaczaste brwi. Nie lubiłem go. Prawdę mówiąc nie znosiłem nikogo z personelu szpitalnego, ale tego nie lubiłem najbardziej. Był drętwy - a poza tym jako jedyny miał moją kartę chorobową w papierowej teczce. Kto dzisiaj używa papieru do innych celów niż... eee... nieważne...

No więc stał nade mną, robił głupie miny i przewracał te swoje karteczki. A ja kombinowałem. Wiedziałem, że zaraz zacznie świrować. I nie myliłem się. Wyciągnął stertę zdjęć i rysunków i zaczął te swoje szopki.

- Będę teraz pokazywał panu różne obrazki. Proszę kiwnąć głową jeśli wydadzą się panu znajome... Odłożę je na bok, a potem do nich wrócimy... Dobrze?

Kiwnąłem głową i zakołysałem się kilka razy. Nic ich tak nie bierze jak kołysanie. Poważnie. Jak im się człowiek parę razy zakołysze, lub zapatrzy w lampę to są w siódmym niebie. Tacy właśnie są. Słowo daję potrafią wykończyć człowieka. A ten jest wyjątkowo upierdliwy. Jakiś psychol a nie psycholog!

Zaczął od rysunku domku z ogródkiem. Ja nic! Potem zdjęcie komputera - chyba Toyota OMI, ale nie jestem pewien. Kiwnąłem. Dalej rysunek atomu, wykres jakiejś funkcji i krzywa Garweya - Willsona. Kiwałem jak głupi. Potem był pies, jakieś kwiatki i skąpo ubrana babeczka. Niezła! Przy fotografii pierścieni Saturna rozkołysałem się na dobre, a po serii krajobrazów nadmorskich zafundowałem mu regularny ślinotok. Dupek był zachwycony! Dla lepszego wrażenia skupiłem całą uwagę na rysunku banana. Nawet sięgnąłem ręką i postukałem w kartkę z radosnym uśmiechem. Jak chce to niech ma! Skubany! Tak mu się spodobało, że nie nadążał zmieniać kartek. Postanowiłem zakończyć zabawę tym bardziej że rysunki zaczęły się powtarzać. Stary numer: lampa i sufit na przemian. I więcej śliny. Podziałało! Złożył swój majdan do kupy, zaczął coś notować i mruczeć pod nosem.

- Tak... Widzę pewną poprawę... Hmm... - energicznie zakreślił jakąś rubryczkę. - Taaa... Nie będę pana już męczył... Proszę dużo spać. Sen jest najlepszym lekarstwem. Czy pan mnie słyszy? Halo! Czy pan... Taak. Siostro! Proszę zabrać pacjenta. Na dzisiaj wystarczy. I niech go pani wytrze. Proszę spojrzeć jak on wygląda.

Kiedy wiozła mnie do izolatki zacząłem charczeć w rytm skrzypiącego kółka. Aaaa... Aaghr... Aaa... Zrobi furorę kiedy pochwali się, że pacjent numer 224-OS, zaczął wydawać z siebie głosy. Kiedy kładła mnie do łóżka lekko ugryzłem ją w pierś. W końcu jestem świrem, nie? Odskoczyła z krzykiem i podbiegła do drzwi. Z wrażenia nie mogła wsunąć karty do zamka. Pokiwałem się na pożegnanie i wtuliłem twarz w poduszkę. Męczyły mnie te wizyty u ordynatora. Szczególnie ta dzisiejsza. Chciało mi się spać, ale nie mogłem się uspokoić. Byłem wściekły! Jedno ze zdjęć które mi pokazał było portretem Wu. Smutne oczy Chinki patrzyły na mnie jakby wiedziała co ją czeka.

Q sign Q sign Q sign

Dobra. To teraz powiem wam jak to było. Jak tylko się zaczęła ta zabawa z wszczepami ja i Szuracz wyskoczyliśmy do Chin i zafundowaliśmy sobie ten rarytas. Wu nam to załatwiła. Drogo cholera było, ale się opłacało. Przynajmniej w legalnej klinice. Czysto i na wojskowych podzespołach. Potem jak wprowadzili zakaz, zdarzały się takie chore akcje, że kolesie wywalali kopyta zaraz po wyjściu z "gabinetu zabiegowego". Tak to jest jak się to robi w jakiejś nielegalnej norze. Nam się udało. Bez strachu, na zupełnym luzie i bez tych idiotycznych pogoni na lotniskach.

Cel wyjazdu: turystyka. Tylko nie pytajcie mnie jak wygląda Mur. Nie wiem! Po powrocie do domciu, od razu do komputerka i wjazd do Centralnego Rejestru. Zmiana nazwiska i po kłopocie. Pestka! Takie rzeczy robiliśmy z marszu. Rutyna!

Zaczęły się dla nas dobre czasy. Byliśmy o te parę nanosekund szybsi. Dokładnie o parę. O dwie. Ale to wystarczało. Trudno to wytłumaczyć. Po prostu widzisz na dwa sposoby - na ekranie jedno, a drugie tak... no od środka - bardziej czujesz niż widzisz. I dlatego reagujesz szybciej i sprawniej.

O rany! Co to były za czasy.. Pamiętam nasz rajd na Pentagon... tak dla jaj. Albo ten numer z bankiem w Zurichu - podziurawiliśmy konta tak, że wyglądały jak szwajcarski ser. Miliony dolarów odpłynęły na konto Greenpeace i do Federacji Wolnych Indian Ameryki Północnej. To był cyrk! Jak nam się nie udało gdzieś dostać, to przynajmniej nieźle gryźliśmy strukturę. I noga! Taka zabawa w kotka i myszkę. Nie dla zysku i nie dla sławy. Dla zasady! Czasem robiliśmy jakieś zlecenie dla pieniędzy. Tak! Chociaż mogliśmy mieć kasy jak lodu - woleliśmy ją zarobić. To Wu nas tego nauczyła. I jeszcze jedno - nigdy, przenigdy nie braliśmy zleceń od mafii. To też Wu. Dobra z niej była dziewczyna. Szkoda...

No więc żyło nam się świetnie. Ubaw po pachy, chociaż robota była czasem ciężka i... co tu dużo gadać: ryzykowna. Traktowali nas na równi z terrorystami. No i wzięli się w końcu za chipy. Nie było mowy o tym, żeby wyjść w miasto bez czapki - choćbyś miał nie wiem jakie włosy. Zresztą, kto się chciał ruszać z domu? Problem w tym, że skończył się support. No wiecie...W końcu dorwali naszych ludzi w Pekinie. To znaczy tych, którzy nam to robili. A ja póki co nie chciałem, żeby coś z lewego źródła sterowało tym co mieści się w mojej głowie - trzy centymetry nad uchem. Za dużo znam pomyleńców - zresztą tyle się mówi o wirusach. Byliśmy nieźli, ale GoGo Boy też był dobry. I co? Wypadek przy pracy... W końcu złapał takiego syfa, że go wykręciło. Dlatego sami robiliśmy sterowniki i patche, a to w tym przypadku wcale nie było proste. No bo jak sprawdzisz? No jak?

Pamiętam jak się Szuracz wściekał. "Cholera! Ja nie jestem do pisania programów! Ja kurwa jestem po to żeby je kraść!". Potrafił tak wrzeszczeć pół dnia jak coś nie wychodziło. Miał trochę racji... ale co począć - trzeba było wspierać jakoś nasze drugie móżdżki. Normalna sprawa. Przynajmniej raz na dwa, trzy miesiące trzeba podrasować sprzęt. Takie życie! Elektroniczne bebechy - jeśli takie masz - muszą być sprawne i w pełni kompatybilne - inaczej wypad z branży.

Korciło nas żeby poznać takich jak my. Innych trawlerów. Razem moglibyśmy więcej. Ale takich ludzi nie złapiesz z ogłoszenia. Nie obnoszą się ze swoim kawałkiem metalu w głowie. Nie afiszują się. Siedzą cicho na dupie i robią swoje. Czasem jak wybuchał jakiś większy skandal instynktownie wyczuwaliśmy, że to robota trawlera.

Z wypiekami na twarzy śledziliśmy informacje o tych, którzy wpadli. Schemat był zawsze ten sam. Wyrok, albo kuku w główkę. Takie kuku, że człowiek do końca życia rzygał na widok komputera.

Dwa, czy trzy razy próbowaliśmy nawet wjechać do MONZA (podobno mają tam kartoteki i tajne materiały, które mogłyby nas naprowadzić na jakiś ślad innych trawlerów), ale to system wojskowy."Military ONZ Area", czy jakoś tak - przynajmniej my tak to nazywaliśmy. W każdym razie nikomu jeszcze się nie udało, więc nie dziwne że spieprzaliśmy stamtąd aż się kurzyło.

I pewnie nigdy byśmy tam nie wrócili gdyby nie... słabość Szuracza. Szuracz miał kompletnego fioła na punkcie staroci. Zbierał graty! Co jakiś czas znosił do domu przedpotopowe urządzenia i podzespoły. Konsole, kopiarki, adaptatory, drukarki, wtyki, przełączniki, całe tony obwodów drukowanych i inne pierdoły. A potem godzinami siedział nad tym i cmokał. Kombinował co to mogło być i do czego służyło. Taki już był.

Któregoś dnia przyniósł torbę kolorowych krążków. Myślałem, że się posikam gdy powiedział, że są na tym zapisane programy. Wyobrażacie sobie taki nośnik? I programy na tym zapisane? Nawet nie mieliśmy czytnika, żeby to odczytać. Zresztą ja nie jestem archeologiem, w ogóle nie miałem zamiaru się w to bawić. Szuracz grzebał się nad tym we własnym pokoju i kombinował jakby to odpalić. Nawet go nie pytałem jak mu idzie.

Po paru dniach wmaszerował z dumą do mojego pokoju i oświadczył:

- Znalazłem coś ciekawego. Choć zobacz.

Poszliśmy do jego bałaganu. Pogrzebał chwilę przy komputerze, do którego miał podłączonych chyba z połowę tych wszystkich śmieci, które znosił. Wrzucił krążek do jakiejś szufladki i po chwili uruchomił program.

To była gra! Prymitywna jak jasna cholera! Z zielono - burą mazią, którą trudno było nazwać grafiką. Chodziło się tam po jakichś ruderach i strzelało do różnych zwierzaków z jakiejś idiotycznej giwery. Mówię wam - paranoja! W życiu czegoś takiego nie widziałem, i prawdę mówiąc nie żałuję. Głupota! A poza tym brzydkie i z beznadziejnymi efektami dźwiękowymi. Ale Szuracz był zachwycony.

- Quake! Zawsze chciałem to mieć! Dziadek mi opowiadał... Kiedyś był na to niezły szał - pół świata się w to bawiło. Wiesz, można było walczyć ze sobą i takie tam... różne rzeczy. Robili nawet zawody... Fajne, nie?

- Nie! - Postukałem się w czoło i wróciłem do siebie. Nie było się czym podniecać. Ot! Szuracz i jego starocie.

Q sign Q sign Q sign Q sign

Nie powiem, nie mogę narzekać na brak rozrywek. Takie na przykład ćwiczenia rehabilitacyjne - maksymalna zabawa! Kładą mnie na wielką czerwoną piłkę, łapią za nogi i dalej jazda! Do przodu i do tyłu. I tak przez pół godziny - dopóki się nie zrzygam. Komedia na całego - szczególnie jak się ślizgam i zsuwam... Albo basen.

Ja nigdy w życiu nie pływałem! A teraz proszę: czepek na głowę, dwóch dryblasów do towarzystwa i kąpu - kąpu!

Siłownia, masaże - słowem żyć nie umierać. Tyle, że nie zawsze jest tak wesoło. Skończyły się te wszystkie klocki, kredki, bębenki i obrazki. Parę dni temu u ordynatora był jakiś facet w mundurze. W gardle tak mi zaschło, że nie było mowy o żadnym ślinieniu. Gdyby nie lampa i okno to bym normalnie sfiksował. Facet patrzył na mnie jakbym mu zabił matkę! Koniecznie chcą wiedzieć jak to się stało, że wjechaliśmy w system tak głęboko. Kto zlecił robotę? Ilu nas było? Po co? Dlaczego? Pokazywali zapis zdarzenia, czytali fragmenty raportów, pytali o software. Głównie o to! Widać, że nie daje im spokoju. I wszystko w formie testów. Odpowiedź: tak albo nie! Kiwnięcie, albo... Zresztą czy to ważne! Jak zrobiło się naprawdę gorąco, zacząłem tak drzeć mordę, że zleciały się wszystkie pielęgniarki z oddziału. Dla większego wrażenia specjalnie zsikałem się w spodnie, przygryzłem język do krwi i plułem czerwienią na wszystkie strony. Wreszcie dali mi zastrzyk i święty spokój - tylko na jak długo?

W nocy gdy gaśnie światło wstaję z łóżka i próbuję chodzić. Spokojnie - nie mają tu żadnych kamer, podsłuchałem rozmowę. Uczę się chodzić bo coś czuję, że niedługo trzeba wiać.

W czasie spacerów jestem spokojny jak nigdy. Ostatnio pielęgniarka zostawiła mnie pod drzewkiem i spokojnie gawędziła z ogrodnikiem. Udawałem że drzemię, ale tak naprawdę przez zmrużone powieki obserwowałem otoczenie. Znam każdy kawałek muru na pamięć. Mam już plan! Najdalej za tydzień będę po drugiej stronie. Na dworze jest już chłodniej, więc oprócz koca zakładają mi kurtkę i buty. Gdyby nie spodnie od szpitalnej piżamy wyglądałbym całkiem normalnie. Ale i tak nie jest źle - przynajmniej nie widać tego idiotycznego napisu "Prisoner" na plecach. W czasie ucieczki nie zrobię sensacji na ulicach.

Uczę się też mówić. W tajemnicy. Dzisiaj szło mi tak dobrze, że o mało nie wpadłem. Zaskoczyli mnie jak nic! Leżałem na łóżku i sylabizowałem wyrazy. Mruczałem pod nosem. W zasadzie to słałem bluzgi - to wychodzi mi najlepiej. Ciągle się jąkam i nie mogę wymówić kilku głosek, ale przynajmniej głos nie drży i nie załamuje się. No więc siedziałem i bluzgałem w najlepsze - kląłem na czym świat stoi. Tak mnie to bawiło, że przestałem zwracać uwagę na drzwi. Podniosłem na chwilę głowę i... autentycznie spanikowałem. Judasz był uchylony, a dwóch facetów zerkało na mnie z ciekawością. Kurczę! Muszę naprawdę uważać bo inaczej marnie skończę. Na razie mnie leczą, ale czuję że mają coraz większą ochotę dobrać się do mnie na całego.

Q sign Q sign Q sign Q sign Q sign

Ta gra to było cudeńko! Jak mogłem nie poznać się na niej od razu? Nie wiem. Razem z Szuraczem waliliśmy w to godzinami. Nie przesadzam! Całymi godzinami ganialiśmy się po labiryntach i tłukliśmy do siebie z różnych giwer. Rewelacja! Mimo beznadziejnej grafiki gra miała niezłego kopa, klimat i niezliczoną liczbę wariantów. Ktoś kto to wymyślił musiał być nieźle poskręcany. Nawet Wu była zachwycona. We trójkę to dopiero była zabawa! Tym bardziej, że każde z nas własnym sumptem skrobnęło programik, dzięki któremu można było sterować bezpośrednio z chipa. Na początku miałem lekkie halucynacje, ale potem, jak już złapałem klimat... i poczułem ten świat. No... masakra! Oni kiedyś musieli czuć coś podobnego. Nie wiem na jakich maszynach grali, ale jestem pewien że też mieli niezłą jazdę z tym programem. Po prostu brał za pysk i walił o glebę!

W końcu zebraliśmy jeszcze paru kumpli z całego świata i rypaliśmy w "Quake'a" do bólu. Na wszelkie możliwe sposoby. To było coś więcej niż te dzisiejsze żałosne, cukierkowe produkcje. Potęga! Pierwotna siła i czad! Ta gra, tak jak i my, miała w sobie niezły kawał diabła. Dlatego ją kochaliśmy.

Którejś nocy wrzaski Szuracza wyciągnęły mnie z łóżka. Normalnie myślałem, że go zabiję. Mieliśmy umowę, że w nocy nie odwalamy sobie żadnych numerów - trzeba kiedyś przecież wyspać się i wypocząć. Powlokłem się do jego pokoju żeby go opieprzyć. Skurczybyk grał w najlepsze z dziesięcioma kolesiami drąc się przy tym niemiłosiernie! Shit! Tyle że maszyna nie była przyłączona do sieci. Zbaraniałem!

- Co to jest?

- Boty. Sztuczni przeciwnicy!

-Posuń się! Chcę spróbować...

- Nie! To nie o to chodzi. Zobacz! - Wyłączył grę i zaczął grzebać w programie. Cieszył się jak dziecko i bełkotał coś czego wtedy jeszcze nie rozumiałem. - To się nazywa "Reaper Bot". Stary! Odpadniesz! To maksymalny skurwiel. Mówię ci. Normalnie... Stary! To... To... Zobacz jak to jest zrobione. Czaisz? Wystarczą małe modyfikacje. Stary! Czujesz to?

Potrzebowałem 10 minut. Ale poczułem to i odpadłem. Ufff! Kompletnie odpadłem. Wiedziałem, że z "Quake'm." można zrobić wszystko - ale żeby aż tak! To było banalne i wręcz dziecinnie proste. Ale miało kopa. Przysiedliśmy nad "Reaperem" na jakieś trzy - cztery godzinki i nad ranem mieliśmy najlepszy "lodołamacz" jaki w życiu widziałem. Nie przesadzam! To był najlepszy program penetrujący z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Nazywajcie to jak chcecie: wirus, traser, peleng, taotar - nieważne, to naprawdę był maksymalny skurwiel. I na dodatek sam się uczył! Cały następny dzień szlifowaliśmy drania. Ja na swoim sprzęcie otwierałem matrycę, stawiałem bezpieczniki i blokady, a Szuracz mi go wpuszczał. System parę razy podnosił i odwoływał alarm - BOT się wtedy na chwilę wycofywał, jednak za każdym razem kończyło się tak, że go miałem w rdzeniu. A przecież wiedziałem przed czym się bronić! W końcu system przestał na niego reagować. Nie zauważał go zupełnie. Wyobrażacie sobie? Skubaniec uczył się i obchodził wszystkie zabezpieczenia. Co prawda był koszmarnie wolny, ale do diaska - był skuteczny. Lepiej później niż wcale. Niechby to robił tydzień - w końcu i tak dostanie się gdzie zechce.

Naciągnęliśmy Wu na mały teścik. Miała zaplombować swoją maszynę tak jak to się robi w wypadku alarmu przeciwwirusowego - no wiecie, kiedy ktoś zaprószy wyjątkową padlinę w Necie - a wierzcie mi była w tym najlepsza. Trochę kwękała bo na jakiś czas miała być na wpół odcięta od świata i korzystać tylko z podstawowych opcji, ale w końcu się zgodziła. Po 16 godzinach nasz nowy przyjaciel wyświetlił jej na ekranie napisik "you are under control" i odprowadził jej wszystkie dane do naszego komputera. Wystarczy?

Wu skwitowała to jednym zdaniem. "Nie wiem co TO jest, ale chcę TO mieć!". I tak się zaczęło.

Od początku było pewne, że będziemy chcieli wjechać na nim do MONZA. Nikt tego głośno nie powiedział, ale rozumieliśmy to samo przez się. Te wszystkie testy, usprawnienia, konfigurowanie do chipów - wszystko to miało jeden nadrzędny cel. Dobrać się do MONZA!

Przygotowaliśmy się bardzo starannie. Szuracz wyprowadził się ze wszystkimi potrzebnymi bambetlami do mieszkania swojej ciotki, która wyjechała gdzieś w interesach. Mieliśmy uderzać z trzech oddzielnych miejsc. Spotkać się na jednym kanale i kolejno prowadzić BOT-a. Przy jego tempie całość mogła trwać nawet kilkadziesiąt godzin - dlatego postanowiliśmy się zmieniać. Za satelitę bazowego wybraliśmy "Świętego Piotra" - należał do Wspólnoty Chrześcijańskiej i był najmniej monitorowany. To miała być nasza główna furtka. Jednocześnie dla zmyłki otworzyliśmy kilka pulsacyjnych sesji na ogólnodostępnej "Europie" i koncesjonowanym "Gazebo". Oczywiście wszystkie sesje były zapętlone żeby możliwie najbardziej utrudnić ich rozpracowanie, no i jak nazwa wskazuje co chwila się rwały. Jedno jest pewne - trzeba być ślepcem, żeby ich nie zauważyć. Przynęta jak się patrzy. Musiała się na nią zwalić przynajmniej połowa Netpatroli i samodzielnych systemów kontroli. I to ta większa. Kiedy wszystko było już w ruchu spuściliśmy ze smyczy naszego malucha. Poszedł jak burza i po 27 godzinach wgryzł się w przedsionek MONZA. Kurwa! Czułem że żyję!

MY wchodziliśmy jak w masło, a ONI niczego nie czuli! Niczego! Ich system nie podniósł najmniejszego rabanu. Był kompletnie otępiały. Nasz BOT nieźle go poharatał. Zrobiliśmy taaakie żniwa! Po 53 godzinach mieliśmy tony "topsecretów", "specjalraportów" i innych dupereli klasy B. Ale wciąż nam było mało. Do klasy A dorwaliśmy się we trójkę. Trudno być w formie po 76 godzinach, ale żadne z nas nie chciało sobie odmówić tej frajdy. I stało się!

Może powolność naszego malucha nas tak rozprężyła, a może byliśmy już zmęczeni i gdzieś zrobiliśmy błąd. Nie wiem. W każdym razie wtedy to się zaczęło. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Nagle zauważyliśmy że BOT się cofał, ale było już za późno... Dostaliśmy po garach! Mieli aktywnego firewall-a, który poszedł za nim... i nas dopadł. Normalnie odłączył się od ich systemu i zupełnie niezależnie pogrzał w naszą stronę. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, ale też gdyby nie mój fart nigdy nie mógłbym nikomu o tym powiedzieć. Aktywny, autonomiczny firewall! Wyobrażacie sobie wybuch jądrowy w pudełku po zapałkach? Coś takiego poszło w naszą stronę. Wypaliło wszystko po drodze, ale otworzyło się dopiero w naszych głowach. Nie mieliśmy żadnych szans! Wysmażyło nie tylko nasze komputery... To wszystko wyglądało tak jakby było zrobione specjalnie przeciw trawlerom. Teraz jestem pewien że tak! To miało ZABIĆ, a nie namierzyć i zneutralizować. Dlatego nas nie szukali, i gdyby nie ciotka Szuracza pewnie nigdy by nas nie znaleźli. Po prostu wróciła i znalazła trupa. A potem to już jakoś poszło...

Q sign Q sign Q sign Q sign Q sign Q sign

No to teraz wiecie dlaczego tu jestem, i dlaczego jestem taki ważny. Oni po prostu chcą wiedzieć czym to zrobiliśmy. Jak nam się udało wejść tak głęboko? Boją się, że komuś to się znowu uda. Nigdy się nie dowiedzą! Nigdy! To co było w naszych sprzętach poszło w diabły, a przed każdym większym numerem wszystkie zbyteczne fanty i cały soft wynosimy z domu. Zapewniam was że jest dobrze ukryty. To na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Żeby było do czego wrócić i zacząć od nowa. Zebrać zabawki i odkuć się w ciągu jednego wieczoru. Tak się po prostu robi - każdy porządny hacker wam to powie.

Nic nie macie, i nic nie znajdziecie! Chyba że mi wypierzecie mózg. Chrzańcie się zasrańcy! Nie dam wam tej szansy! Oooo nie!

Ja mam do czego wrócić! Z "Quake'm." mogę jeszcze wiele zdziałać. Nawet bez chipa. Dlatego świruję i dlatego chcę zwiać! I zrobię to!

Dla siebie!

Dla Szuracza!

Dla Wu!

Jeszcze o mnie usłyszycie!!!



Text © Copyright 1997 Krzysztof Arkuszewski
Page layout & design © Copyright 1996-1997 Piotr Marek, Jr.